cytaty i inne mądrości, evergreeny absolutne, fakty autentyczne, fantastyczne mity, Książki życia mego, z recenzją w tle

Pocztówki ze Śródziemia (z podziękowaniami dla Eda Sheerana)

Fale widzów zalewają kina, a obsługa zasypywana jest pudełkami po popcornie zostawianym przez tłumy. Tak. Kolejna część „Hobbita” na ekranach.

Jako Tolkienowa konserwa z jednej strony mam marudne nastawienie do niektórych elementów, które pokazał nam Jackson w tym filmie, z drugiej zaś jestem w stanie skupić się na pozytywach. Przegiął z wątkiem romantycznym? Owszem, ale za to wygrzebał skądś Pace’a, który chyba jako jedyny aktor skumał, o co Tolkienowi chodziło z tymi całymi Elfami.

O! Ten moment! Ten!
O! Ten moment! Ten!

Tolkien chyba już czeka na niego w zaświatach z nabitą fajką i podziękowaniami.

[!] Naprawdę, wszyscy Ci, którzy przyczynili się do utrwalenia w popkulturze wizerunku Elfa jako zniewieściałego chłopca z bonusami do magii albo skocznej maszyny do zabijania z dystansu powinni iść na karnego jeżyka. Na wieczność.

Równie marudne nastawienie mam do ścieżki dźwiękowej, czego pełny wyraz dałam TUTAJ. Mnóstwo powtórzonych motywów, mnóstwo kalek i wszytko to, co już słyszeliśmy (aczkolwiek momentami całkiem urodziwe, jak na przykład w urzekającym „Feast of Starlight”, które udowadnia, że Shore nadal potrafi robić cuda z obojami i rożkami angielskimi). Marudzenia jednak powtarzać nie będę. Skupmy się na tym, co nie jest kalką z żadnej strony. Nie jest tak bardzo, że według niektórych w ogóle nie pasuje do konwencji.

Skupmy się na Edzie Sheeranie.

Sheeranie, który napisał „I See Fire” w kilka godzin. Sheeranie, który sam sobie nagrał chórki i zagrał na wszystkim, wyłączając wiolonczelę, włączając skrzypce, na których grać nie umiał. Ale potrzebował sobie zagrać, więc się dokształcił szybciutko („It’s similar to a guitar, I guess.” – powiedział w jednym z wywiadów). Sheeranie, który tekstem odwołał się do dzieła, ale tak osobiście, intymnie i indywidualnie, że trudno dopatrywać się w tym utworze choćby śladu legendarnej pieśni (jak to było w „Song of the Lonely Mountain” Neila Finna). Sheeranie, który nie potrzebował pełnej orkiestry, żeby słuchaczy po prostu, najzwyczajniej w świecie dotknąć. A warto dodać, że on pierwszy ze wszystkich artystów nagrywających piosenki promujące do tolkienowej sagi Jacksona się na to odważył. Bardzo dobrze, że ta piosenka powstała.

Generalnie gdyby ktoś mnie zesłał na dożywotnią banicję na pustynię Gobi i pozwolił zabrać ze sobą tylko trzy książki, to jedną z nich na pewno byłby „Silmarillion” Tolkiena.

Uważam i często to powtarzam, że Tolkien zaczyna się po „Władcy Pierścieni” i właśnie na tych ciężkich do przebycia rubieżach należy szukać sedna jego geniuszu. Rozumiem jednak, że łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać. Z reguły człowiek żywi (niezrozumiałą dla mnie, historyka) awersję do podręczników, kronik, mitologii oraz legend. Wiem, że nie każdy potrafi przebrnąć przez tak gęste tomiszcza, nie mówiąc już o czerpaniu z tego przyjemności. „Silmarillion” czytałam po pierwszym roku studiów i może właśnie dlatego, że miałam jeszcze świeże rany po walce z sesją, zatopiłam się w to tomiszczę z  zachwytem i skupieniem. Toć to nic innego, jak podręcznik od historii mojego kochanego Śródziemia. Do tego doszedł jeszcze podziw gryzipiórka dla Pisarza.

Cudownie było zajrzeć Mistrzowi do głowy dzięki „Listom”. Z rozbawieniem porównać moje nawyki z jego procesem twórczym. Zagłębić się w pełne pasji wyjaśnienia dotyczące najdrobniejszych szczegółów uniwersum i jego niezwykłą korespondencję z C.S. Lewisem.  Poczytać marudne uwagi skierowane do wydawcy, złośliwe do filmowców i serdeczne do czytelników. A także takie, radosne, krótkie notki:

79134578752911e3b11312f22a685db9_8

Rozczuliłam i uśmiałam się nad tym tomiszczem nie raz. Tolkiena chyba do końca życia traktować będę z wielkim sentymentem. Bo Śródziemie zawsze przedkładałam ponad Narnię, a nawet ponad Hogwart.

[Scena Po Napisach:] Aha. Ed Sheeran niegdyś pisał piosenki dla One Direction.

cytaty i inne mądrości, elektronika dźwiękowa, evergreeny absolutne, fantastyczne mity, fleszbeki, muzyka mnie dreszczy, nie mogę grać bo słucham, przeczytać koniecznie, z recenzją w tle

Niecny Scott Lynch i crossover z Kydem

U mnie Lynch stoi błogosławiony między Tolkienami.

Blogerstwo odkryło Scotta Lyncha. Miło na to patrzeć. Na ten zachwyt, oczarowanie i entuzjazm. Miło jest w końcu spotkać kogoś, kto wie, o kim mówię. I miło, że wydawnictwo zrobiło tej książce W KOŃCU promocję, na jaką zasługiwała już od tomu pierwszego. Przynajmniej nie muszę już ludziom Lyncha wciskać z (wyćwiczoną) iskrą groźby w oczach („Jak mi oddasz bez przeczytania, to przyjdę do Twojego domu i pozaginam rogi we wszystkich Twoich książkach”). Lyncha, na reszcie! przeczytało pół internetu, nie marudząc na opasłość tomiska i brak ekranizacji (prawa wykupione, scenariusz się pisze).

Nie chcę tu podkreślić swojego (wątpliwego) hipstertwa, ani tego, że znałam Lyncha wcześniej niż Ty (choć prawdopodobnie tak było, HA!). Chcę podkreślić swoje cierpienie z Lynchem związane (albowiem o wiele bardziej lubię się nad sobą użalać niźli szpanować czymkolwiek). A samotność w przeżywaniu geniuszu jego dialogów i ciekawie skrojonych bohaterów była przez te pięć lat (słownie: PIĘĆ) problemem najmniejszym.

Odkryłam go już po wydaniu „Na szkarłatnych morzach”, więc oba tomy przeczytałam za jednym zamachem (co nie jest jakimś wyczynem, w przypadku prozy Lyncha odbywa się to naturalnie). Przypomnijcie sobie cliffhanger z jakim zostawił nas autor w drugiej części.

I teraz wyobraźcie sobie, że musicie czekać pięć (słownie: PIĘĆ!!) lat na ciąg dalszy.

Jestem prawie pewna, że Lynch w ten sposób stanął w kontrze do praw człowieka, konwencji genewskich i paru innych , wzniosłych ideologicznie dokumentów zakładających, żeby nie krzywdzić nikogo nadaremno.

Zapowiadało się, że „Republikę złodziei” będę musiała z żalem odłożyć jeszcze na dwa tygodnie, bo dostałam ją do recenzji na krótko (trzy dni) przed wyjazdem do Izraela. Poza tym miałam już napoczętą inną książeczkę, którą koniecznie chciałam dokończyć. Ale trzeba się było spiąć, zarwać noc, wyłączyć kompa i większość funkcji życiowych, bo z czymś takim się nie walczy. A recenzję, gdyby to kogokolwiek interesowało, napisałam po powrocie: [Tu jestem!].

Generalnie i w skrócie: uwielbiam przeintelektualizowane szermierki słowne bohaterów. Bardzo lubię też sposób, w jaki Lynch szpanuje swoją błyskotliwością. W każdej sytuacji.

scott
Noc 31.12.2013 / 1.01.2014.

Jego niecność nie drażni mnie w ogóle, wręcz buńczucznie śmiem twierdzić, że polubiłabym Go (a może i nawet vice versa), gdyby przyszło nam się ze sobą zetknąć na tym ziemskim padole. Jednakowoż czerwona lampka zapala się, kiedy w świecie przez niego kreowanym każdy (parobek, urzędnik, ochroniarz), ale to absolutnie każdy (karczmiarz, sierota z ulicy, staruszka) jest w stanie przeprowadzić z rozmówcą (piekarzem, szefem mafii, stajennym) zgrabną szermierkę słowną na wysokim poziomie intelektualnym. I jeszcze za sam koniec docisnąć jakąś ciętą ripostą.

To jest moja utopia. W myśl zasady, że „mój ograniczony mózg podświadomie odrzuca istnienie świata idealnego” (Agent Smith / „Matrix”) – nie wierzę. Ale nie marudzę tak znowu głośno, bo ogólnie Niecnego Lyncha, za niecność Jego, lubię i będę kontynuować moją krucjatę wciskania Go każdemu.

Podobnie terroryzuję ludzi w sprawie Jespera Kyda. Jest to kompozytor, który kiedyś tworzył muzykę do gier z pojedynczych piknięć na Commodorze, a dzisiaj ma do dyspozycji całą orkiestrę (albo bogate biblioteki sampli). Kto zna serię „Assassin’s Creed” ten zna Kyda: napisał muzykę do pierwszej i drugiej części gry, a także dodatków „Brotherhood” i „Revelations” (w duecie z uczniem Hansa Zimmera – Lorne Balfe). Szczególnie ochoczo wciskam ludziom muzykę z dwójki, do której z niezmierną radością wróciłam z okazji „Republiki złodziei”.

To, jaki przeskok zrobił Kyd pomiędzy pierwszą częścią AC, tworzoną raczej w starym duchu ścieżek dźwiękowych do gier (przypadkiem nie oderwij gracza od ekranu), jest fascynujące. Historia Ezia ma już wyraźny temat przewodni, bardzo złożony i, tutaj kryje się rewolucyjne podejście, kuszący do przerwania rozgrywki, żeby tylko móc się nim napawać.

Bardzo lubię Kyda za szacunek do historii i to, że nie ma oporów przed zagłębieniem się w podręczniki w celu wygrzebywania z nich jakichś fajnych instrumentów czy form muzycznych charakterystycznych dla miejsca i okresu, w którym dzieje się akcja gry. W tym przypadku są to renesansowe Włochy, zatem usłyszymy tamburyna, wszelkiego rodzaju piszczałki i prawdziwe włoską tarantellę („Florence Tarantella„). Poza tym jest piękny wokal, chóralne kołysanie i jest gitara. Niesamowita gitara. Przede wszystkim w tym, co lubię nazywać „tryptykiem Auditore”, czyli trzech pierwszych utworach ścieżki „Earth/Heart„, „Venice Rooftops” i „Ezio’s Family„. Jest tam zadziorność, upór i wytrwałość, ale również pewna wrażliwość i… słabość.

Tak sobie myślę, że zawodowy crossover Lyncha i Kyda mógłby się skończyć czymś bardzo ładnym. Czy ja już pisałam, że prawa do ekranizacji „Kłamstw Locke’a Lamory” zostały wykupione przez Warner Bros?

cytaty i inne mądrości, fantastyczne mity, piosenka musi posiadać tekst

Dla dzieci. Odpowiednio dorosłych

Pamiętam, jak kiedyś wszystkie losowane Mikołaje kończyły się tym, że dostawałam stroik świąteczny. Albo skarpety. Jak już pisałam – nigdy nie zrozumiem zachwytu Dombledore’a nad ideą ciepłych skarpet pod choinką (zamiast książek), więc było dla mnie wielką radością (i ulgą), kiedy tym razem po rozerwaniu „Gazety Wyborczej” (serio), w którą zapakowany był prezent (poważnie serio) oczom moim ukazała się…

Książka. Uff.

Przy okazji, jeśli mój Mikołaj to czyta: doceniam kreatywne opakowanie. Nie wiem, czy jest wynikiem prozaicznego braku papieru ozdobnego, czy ma w sobie drugie dno pełne aluzji. Jednakowoż apeluję do moich potencjalnych przyszłych Mikołajów: możecie mi wszyscy pakować prezenty w „Gazetę Wyborczą”. Bardzo mi to odpowiada i (z kompletnie dla mnie niepojętych przyczyn) usiało mi twarz uśmiechem.

Do pełnienia zaszczytnej roli Książki na Prezent wybrano „Odda i Lodowych Olbrzymów” Neila Gaimana. Opowiastka krótka, z obrazkami dodającymi jej uroku. Oto Gaiman znowu babra się w swoich ukochanych mitach skandynawskich i swoim zwyczajem już na 13 stronie robi poważne ziaziu głównemu bohaterowi. Ten jednak nie daje się i równie pogodnie,co irytująco uśmiecha się raz na akapit do samego końca opowieści.

Jest to Gaiman, którego czytać będę dzieciom swym, o ile kiedyś jakieś wydam na ten świat. Już nie mogę się doczekać, kiedy zaintonuję im swym altem ten oto fragment:

a1e3042873e611e38acb12a792d289a8_8

79a0c9a073e611e3909c123696e3fbe5_8

Patrząc na okładkę książeczki grzebałam w pamięci za muzykę ze śniegiem, ale nie groźnymi lawinami. Raczej skrzącym się w słońcu i przyjemnie chrupiącym takim, na którym widać pojedyncze śnieżynki. Pierwsze, co mi przyszło do głowy to Narnia i Harry Gregson-Williams, ale po jednym z opowiadań z „Rzeczy ulotnych” wiem, że Gaimana trzeba trzymać jak najdalej od  Lewisa (tyle lat minęło, a ja nadal mam ochotę przebić Panu opony w aucie, Pani Neil). Świeżutkie „Frozen” Christophe Becka jest, jak na bajkę Disney’a przystało, słodkie i radośnie dziecięce. Tymczasem nie można mieć gwarancji, że Neil nic / nikogo nie popsuje jakąś tragedią – nawet jeśli pisze książkę dla dzieci.

I wtedy przypomniałam sobie o Jamesie Newtonie Howardzie, który niegdyś napisał zupełnie przeciętną ścieżkę dźwiękową do „Królewny Śnieżki i Łowcy”. Aczkolwiek rzecz miała swoje momenty. Na przykład motyw głównej bohaterki:

Pianino delikatne i cudownie kojące , a jednak czai się w tych nutach echo jakiejś tragedii – jak przystało na „baśń dla dorosłych”. Podobnie rzecz się ma w utworze „White Heart”  (który pojawia się w najbardziej irracjonalnej scenie roku 2012). Tym razem pianino uzupełniają liryczne skrzypce, flety i… no właśnie. Czym najlepiej zilustrować skrzący się w słońcu lód? Oczywiście harmoniką szklaną. Jest więc i harmonika.

Jest na tym niepozornym soundtracku jedna piosenka, która ma moc rozgromienia dowolnie wybranej armii. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego Panowie z szanownej Akademii nie nominowali jej do Oscara (Panom też radzę przypilnować swoich opon w aucie). Florence Welch, osoba niezwykle kreatywna, wrażliwa, fascynująco inteligentna artystycznie, kiedy Howard poprosił ją o napisanie utworu do „Królewny Śnieżki…” postanowiła ugryźć temat od drugiej strony. Bo wszyscy by się spodziewali utworu z punktu widzenia Śnieżki. Florence oddała głos Złej Królowej (moim zdaniem ten film i tak był o niej, a już na pewno jedyną osobą, która zaistniała na ekranie była Charlize Theron). I wyszedł utwór-huragan emocjonalny. Jeśli chodzi o tworzenie huraganów, to Welch jest bardziej skuteczna niż efekt cieplarniany.