Uncategorized

Prawo badassa do dnia burrita. Trochę manifest/ -ścik

Życie nie zawsze przypomina jazdę bez trzymanki w wózku z supermarketu z gromkim „Łiii!” na ustach. Przez życie czasem się pełznie z prędkością tak niewielką, że zawstydza ruch drogowy na alejach Ujazdowskich w godzinach szczytu. Życie czasem przypomina oczekiwanie na wizytę u endokrynologa na NFZ. Czekasz, niby wiesz, że do czegoś to zmierza, ale wiesz, że jeszcze trochę tu posiedzisz.

Są takie wydarzenia, które wciskają przycisk „pauza”.

DOMpN2cVwAAXHin

Z jakiegoś powodu, w tamtym momencie od razu wrzuciłam na Kundla Jojo Moyes. Pierwsze moje spotkanie z tą autorką utopiłam zanim w ogóle do niego doszło, więc dla pewności wybrałam wersję elektroniczną. To znaczy Królowa Malita utopiła swój egzemplarz tej książki z koniem na okładce, ale z mojej winy, dowożąc mi usłużnie z Krakowa, przez ulewę, huragan i katastrofę podróży PKP, jakby w stolicy był deficyt na książki Jojo Moyes z koniem na okładce.

Przyznaję, że prawdopodobnie nigdy jej nie przeczytam.

Ponieważ ma konia na okładce.

Co jeszcze bardziej potęguje moje wyrzuty sumienia.

[!] Pamiętajcie, książek nie wolno niszczyć ani narażać ich na zniszczenie. Niezależnie od tego, co Wam pokazali w arcydziele kinematografii amerykańskiej, jakim było „Pojutrze”. Niezależnie od tego, że to Jake Gyllenhaal (czyt. Jyyllenhaal) wpadł na pomysł palenia książek.

Prawda jest taka, że chciałam zapoznać się nie z książką z koniem na okładce, ale z Lou z „Zanim się pojawiłeś”. I tylko z nią. Ewentualnie z tym uroczo złośliwym (w książce, ponieważ w prawdziwym życiu nikt takich postaci nie potrafi zdzierżyć) człowiekiem imieniem Will, który już nigdy nie przestanie przypominać Sama Claflina. Ale moim głównym celem nie było wyrobienie sobie zdania o jego decyzji, motywacjach i sposobie ich przedstawienia w książce, które zdominowały dyskusje o niej. Chciałam przeczytać o pszczelich rajstopach i rzeczach, które pominęli w filmie. Stąd Moyes, bo „girls night” nie zawsze (choć często) oznacza seans „Black Hawk Down” połączony z podczytywaniem kolejnego reportażu o Bałkanach i/lub military science fiction.

[KILKA MIESIĘCY WCZEŚNIEJ]

Moja Skromna Osoba (MSO): Malita, widziałam film. Czy mogę przejść od razu do drugiego tomu, czy w pierwszym było coś, co Holiłód pominęło?

Królowa Malita (w swej klasie i ogładzie): Była jedna dość istotna rzecz z przeszłości Lou.

[KILKA MIESIĘCY PÓŹNIEJ] (nie bójcie się, bez spoilerów)

Dość istotna?!

DOŚĆ?

Nie to, że odpowiada na wszystkie pytania dotyczące motywacji i budowy tej postaci, nawet w kontekście stylu ubierania. Ale, nie, Holiłódzie, pomijaj sobie w spokoju ducha.

Dobrze pamiętam to zdanie. Bo po większości w tej książce raczej ślizga się wzrokiem, przyjemnie, ale i niezobowiązująco. A to przygwoździło moją uwagę z mocą progu zwalniającego, na który wjeżdżasz z prędkością niedozwoloną w terenie zabudowanym.

Pamiętam dokładnie dzień, w którym przestałam być nieustraszona.

Wszystkie lampki mi się zaświeciły, bo oto moja Lou, która miała mnie rozbawić, zaśpiewać głupią piosenkę, miała wchłonąć trochę mojego kłębka emocji różnych, ma jakiś sekret. W dodatku taki z gatunku tragicznych, którym zaraz się ze mną podzieli i w ten sposób pożegnam ideę jednostronnego współczucia (w stosunku do mnie).

Pops-Color

Tak, w filmie pominęli bardzo istotny szczegół. Przez co Lou-Emilia-Clark(e) nadal była nieustraszona w swoim optymizmie. W książce był on raczej wyrazem desperackiej niezgody na całe zło tego świata i punktem, w którym Lou tchórzliwie utknęła. Myślę, że ta jej niemożność pchnięcia swojego życia do przodu była związana nie tylko z Tym Wydarzeniem, które Holiłód Pominęło, ale też z desperacką życzliwością rysowaną grubym tuszem, która nastąpiła potem. Bo jeśli Takie Rzeczy się dzieją w zabitych dechami małych miasteczkach, to ten Wielki Świat musi być naprawdę nie do przejścia dla ludzi takich, jak Lou. Lepiej więc podawać kawę miłym staruszkom, niż stawić czoła Dorosłości, która zanim twoją desperacką życzliwość i optymizm uprzejmie rozjedzie małym czołgiem, powie że taka postawa życiowa jest uroczo naiwna. Bo przecież takie ryzyko istnieje. Wszak raz już się to wydarzyło. I na co ci to, Louiso.

Wolę Clark z książki.

Ponieważ są takie wydarzenia, które największym badassom wciskają w życiu „pauzę” i to jest bardzo ludzkie. Zarówno tym badassom od okrzyków wojennych, jak i od pszczelich rajstop. To ciekawe, że w książce hiperaktywna radość Lou okazuje się jej pauzą. W filmie jest po prostu hiperaktywną radością, która została pozbawiona refleksji o tym, jak przewrotna jest czasem ludzka psychika. Clark pozbawiono głębokiej, niespodziewanej rysy.

Moją ulubioną księżniczką Disney’a jest Mulan i nawet ona miała taki moment, kiedy ktoś wcisnął jej pauzę. Ale to w legendzie, pierwowzorze i filmowej adaptacji z fabryki chińskich superprodukcji (polecam), nie w Disnejówce. Jeśli w opowieści pojawia się badass, który nie ma ani jednego dnia, w którym zamienia się w burrito składające się z koca i siebie samego w roli farszu jest badassem niewiarygodnym, nieprawdopodobnym i (jeszcze jeden synonim, już kończę, obiecuję) nie do uwierzenia. Albo badassem z powieści dla dzieci, ale to insza inszość.

Nawet Aragorn miał dzień burrita. Dwa. Tydzień. Parę lat. No, -dziesiąd.

Stare porzekadło mówi, że nie jest badassem ten, kto nie ma dnia burrita. Jest nim bohater, który trochę wcześniej niż inni, zanim całkowicie wydobrzeje, kiedy jeszcze go trochę boli, ładuje się z powrotem na ten wózek z supermarketu.

Łiii.